Historie miłości

Nadia

Młodzi, zdrowi, zakochani… studia, ślub, praca idealna, budowa domu, więc zaraz będą mieli dziecko - wielu tak myślało.

Los niestety bywa przewrotny. My też byliśmy święcie przekonani, że wystarczą trzy miesiące, bym zaszła w ciąże. W naszym idealnym planie to był właśnie czas na dziecko. Pamiętam jak dziś, gdy wieczorami planowaliśmy, jak to będzie… w którym miesiącu się urodzi, kiedy nam byłoby wygodniej… dopiero dzisiaj jestem świadoma, jak bardzo mało wówczas wiedzieliśmy.

Nie próżnowaliśmy, dlatego po tych trzech miesiącach czułam lekki niepokój. „Dlaczego nie mogę zajść w ciążę?!” Przecież nigdy nie mieliśmy problemów zdrowotnych. No ale nic, niepłodność stwierdza się po roku, więc nie chciałam panikować. Tylko trochę (trochę bardzo…) bardziej zwracałam uwagę na dni płodne i zaczynałam myśleć o tym właściwie bez przerwy. Mijał miesiąc za miesiącem, a nasze starania nie przynosiły efektu. Po czterech miesiącach postanowiłam umówić się do lekarza na wizytę, by wspomóc jakoś nasze starania. Zlecono mi mnóstwo badań. Wyniki? Zdiagnozowane PCOS i kilka innych, drobnych odstępstw hormonalnych od normy. Lekarz przepisał mi wówczas lek na delikatną stymulację i oznajmił, że za 3 miesiące powinnam być w ciąży. Niestety nie udało się, ale my się nie poddawaliśmy. Otrzymałam kolejną terapię hormonalną, tym razem dużo silniejszą, i kolejne zapewnienia. Tym razem miałam zostać mamą w ciągu maksymalnie 6 miesięcy. Przez pół roku zażywałam 13 tabletek hormonalnych każdego dnia. Każdego kolejnego miesiąca robiłam test i żyłam ogromną nadzieją, że tym razem się uda. Nie było dnia, bym nie wyobrażała sobie chwili, w której oznajmiam mojemu mężowi, że jestem w ciąży, że udało nam się. Niestety kolejny raz leczenie zakończyło się klęską, a ja otarłam się o depresję. Zaczęliśmy zastanawiać się wówczas, co dalej? Między nami rodziły się pytania, czy dotrzemy do momentu, w którym podejmiemy decyzje o ewentualnej inseminacji? (in vitro dla nas wówczas nie wchodziło w grę, było krokiem którego nigdy na tamten czas bym nie podjęła). Lekarz z upływem czasu zlecał kolejne badania i zmieniał kolejną terapię hormonalną na inną. Regularnie jeździliśmy na monitoringi cyklów, z których większość była prawidłowa. Po każdej wizycie podsumowanie dotyczące ilości pęcherzyków, ich obecności, jakości, tego, czy jest ciałko żółte, czy też nie. Przed każdą z tych wizyt przepełniała mnie cicha nadzieja, że może tym razem lekarz robiąc badanie USG, oznajmi mi, że jestem w ciąży i tym samym zakończy mój wewnętrzny koszmar. Niestety tak się nie działo, a mi pozostawało jedynie cieszyć się informacją co do istniejącej szansy podczas tego konkretnego cyklu. Mijał czas, a dla mnie każdy miesiąc dzielił się na czas przyjmowania hormonów (stymulacji), monitoring cyklu, dni kiedy miałam owulację, aż w końcu okres, który każdego miesiąca miał nie nadejść… Każdorazowo taki miesiąc kończył się dla mnie łzami po zrobionym teście ciążowym i ujrzeniu po raz kolejny jednej kreski. Każdy z tych miesięcy doświadczał mnie niezwykle ciężko i jednocześnie gasił płomień nadziei we mnie. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego nas to spotkało.

 

Ktoś kiedyś powiedział mi, że czas starania się o dziecko to wielka gra w czekanie: czekasz na wizytę, podczas której lekarz przepisze leki, czekasz na monitoring cyklu, na dni płodne, aż w końcu na dzień, w którym powinnaś dostać okres. Ten ktoś miał rację, z perspektywy czasu właśnie tak opisałabym krótko te dwa lata naszych starań. Oboje z mężem od zawsze byliśmy bardzo kontaktowymi ludźmi, wokół nas było wielu znajomych, pech w tym, że w czasie, gdy ja nie mogłam zajść w ciążę, dowiadywałam się, że kolejna moja koleżanka, znajoma, dziewczyna kolegi, żona przyjaciela, kuzynka czy żona kuzyna, właśnie zaszła w ciąże. Przez cały okres starań, w naszym otoczeniu narodziło się 16 dzieci. Każdej z tych par szczerze gratulowaliśmy i słuchaliśmy ich radosnych opowieści dotyczących cudownego okresu oczekiwania na dziecko. Nie opuszczało mnie pytanie „co ze mną jest nie tak, że się nie udaje?!, przecież oboje jesteśmy dobrymi ludźmi, nigdy nie byliśmy obojętni na cudze problemy, każdemu chętnie pomagaliśmy… Więc dlaczego spotkało nas cierpienie, na które nie mamy żadnego wpływu?

Tak minęło nam kolejnych kilka miesięcy, nim zdecydowaliśmy się na próbę inseminacji. Dlaczego akurat wtedy podjęliśmy taką decyzję? Ja już chyba nie miałam siły na kolejne próby, z których żadna nie różniła się od siebie i nie przynosiła mi upragnionej ciąży. Chciałam spróbować czegoś innego, nowego, co wzbudzi we mnie nowe nadzieje. Mąż miał zawsze fantastyczne wyniki jakości nasienia, u mnie cykle również były w porządku, jajowody drożne, nic dziwnego, że przepełniała mnie nadzieja, że tym razem się uda. I tak pamiętam czas, od chwili wyjścia z gabinetu po zabiegu inseminacji, aż do momentu zrobienia testu ciążowego, mijał mi na rozmyślaniu o tym, czy w końcu jestem w ciąży. Niestety, test znowu pokazał wynik negatywny, a mi już brakło sił, by dzielnie znieść kolejną porażkę. Załamałam się, tym razem nie byłam w stanie nawet rozmawiać o tym z mężem, który zawsze tak mnie wspierał. Pamiętam jak usiadłam z negatywnym testem na sofie w naszym mieszkaniu i tak trzymając go, płakałam kilka długich godzin. Ogarnęło mnie wówczas przeczucie, że nam nie uda się już nigdy, że to wszystko nie ma sensu. Gdyby nie wsparcie mojego męża, nie wiem jak bym wtedy to zniosła. Płakałam cały tydzień, wzięłam wolne w pracy, aż w końcu zdecydowałam się na rozmowę z mężem, podczas której podjęliśmy oboje decyzję o drugim i ostatnim podejściu do inseminacji, a potem ewentualnie o zmianie kliniki na Parens.

Tak też zrobiliśmy, druga inseminacja również się nie udała, ale już tak bardzo nie bolała – wówczas skupiłam się już na umówionej wizycie u doktor Kłosowicz, którą bardzo poleciła mi koleżanka. Na spotkanie z nowym lekarzem czekałam bardzo zniecierpliwiona, byłam ciekawa i podekscytowana tym, co oboje usłyszymy. Po wizycie wyszłam pełna nadziei, pani doktor od razu na podstawie wielu moich badań stwierdziła PCOS i objaśniła plan leczenia: 3 miesiące próby stymulacji gonadotropinami, a jeśli się nie uda, decydujemy się na in vitro. Podobało mi się to, że niczego wówczas mi nie obiecała, nie zapewniła mnie, że się nam uda, a kompetentnie i szczegółowo przedstawiła moje szanse na zajście w ciąże, opisała szczegółowo działanie hormonów, które przepisała, a także zleciła dodatkowe badania, tłumacząc w jakim celu mam je wykonać. Bardzo ważne dla mnie było też to, że podczas wizyty pani doktor nie spieszyła się. Nie miałam w najmniejszym stopniu poczucia, że jesteśmy kolejnymi pacjentami na jej dzisiejszej liście. Wręcz przeciwnie: sama dopytywała czy wszystko, co mówi jest dla nas jasne i zaznaczyła, byśmy zadawali pytania. Zamykając drzwi od gabinetu, pomyślałam, że znalazłam lekarza, który poprowadzi mnie za rękę do uzyskania upragnionej ciąży.

W ciągu kolejnych miesięcy zażywałam hormony, niestety, mimo iż pęcherzyki rosły, ciałko żółte się pojawiało – nie zaszłam w ciąże. Tym razem jednak nie czułam się tak zrozpaczona jak w poprzednich miesiącach. Dla kobiety starającej się o zajście w ciąże, lekarz, którego obdarza zaufaniem, jest fundamentem jej dobrej kondycji psychicznej. Zgodnie z planem po trzech miesiącach prób gonadotropinami, zdecydowaliśmy o rozpoczęciu przygotowań do procedury in vitro. Niestety i tym razem nie mogło być zbyt prosto:) w pierwszym miesiącu wykryto u mnie infekcję dróg moczowych, w drugim okazało się, że jeden z pęcherzyków urósł zbyt duży, nie wchłonął się i zrobiła się cysta. Trzeciego miesiąca znowu miałam infekcję, aż w końcu udało się przy czwartym cyklu. Zrobiliśmy wszystkie niezbędne badania, doktor Kłosowicz przepisała mi odpowiednią stymulację, przy czym wielokrotnie zaznaczała, że stymulacja w moim przypadku nie jest najprostszą sprawą ze względu na zespół policystycznych jajników, na który cierpiałam. Zdecydowała, że będzie stymulować mnie bardzo słabymi dawkami, kontrolując często wielkość pęcherzyków, aby uniknąć hiperstymulacji, która przy mojej przypadłości się zdarza. Uzyskaliśmy zadziwiającą ilość pęcherzyków, w dniu punkcji doktor Kłosowicz była przy mnie, informując mnie na bieżąco, co jest wykonywane. Po zabiegu zaleciła mi kontrolny pobyt w szpitalu, ze względu na ogromną ilość pęcherzyków, które miałam, jednak ja uparłam się, by wrócić od razu do domu. Już następnego dnia przekonałam się, że doktor miała rację, gdy wieczorem w pracy dostałam silnego bólu podbrzusza. Zadzwoniłam do pani doktor, która niezwłocznie kazała przyjechać do kliniki. Dostałam skierowanie do szpitala jeszcze w tym samym dniu. Podczas pobytu byłam pod stałą opieką doktor Kłosowicz, dzięki której wyszłam ze szpitala po około 9 dniach. Niestety ze względu na hiperstymulację, do transferu komórek mogliśmy podejść dopiero w kolejnym miesiącu. Mnie jednak podtrzymywała na duchu informacja, o 4 komórkach które udało się zapłodnić w klinice. Wówczas czekała nas już ostatnia prosta… czyli transfer za miesiąc.

 

Minęły ponad trzy tygodnie od powrotu do domu, nim umówiłam się na kontrolną wizytę w klinice. Byłam w tym dniu pierwszą pacjentką doktor Kłosowicz, pamiętam, że urządzenie do wykonania USG nie było jeszcze włączone, czekaliśmy rozmawiając aż się włączy, i nagle słowa Pani doktor, których nie zapomnę do końca swojego życia: ,,Pani Patrycjo, Pani jest w ciąży!” tak jak wspomniałam wcześniej, wiele razy podczas badań USG, liczyłam, że usłyszę właśnie takie słowa, ale nie tym razem! Nie po hiperstymulacji, nie po pobycie w szpitalu. Popłakałam się i mocno przytuliłam Panią doktor. To był zdecydowanie najpiękniejszy dzień w moim życiu. Oboje z mężem myślimy o tym, co nas spotkało w kategorii cudu, który nas doświadczył. Pani doktor została z nami i prowadzi aktualnie moją ciążę (nikomu nie byłabym w stanie tak zaufać). Dzisiaj, pisząc tę historię, jestem w 8 miesiącu ciąży i mimo, że pod serduszkiem czuję ruchy swojego dziecka, to nadal ciężko mi uwierzyć, że po tym wszystkim co przeszliśmy, udało nam się i już za miesiąc poznamy naszą córeczkę: Nadię Esterę.

Zarządzaj plikami cookies